W moje ręce powierza się wychowanie narodowe Niemców. Już ja się tym zajmę – zanotował w swoim dzienniku Joseph Goebbels w sierpniu 1932 roku. I dotrzymał słowa. Nazistowska propaganda była obecna na ekranach kin, w radiu, teatrze, szkołach, na uniwersytetach.
Jednym ze sposobów na „wychowanie narodu niemieckiego” było też Hitlerjugend, organizacja młodzieżowa związana z partią nazistowską. Dla Oswina Zankera, pełniącego kierownicze stanowisko w partii w Budziszynie, zapisanie syna Manfreda do Hitlerjugend, było kwestią honoru.
Syn nazisty – pacyfistą
Jak większość Niemców, Oswin Zanker po I wojnie światowej zmagał się z biedą. Dopiero po 1933 roku, gdy naziści doszli do władzy, z obwoźnego handlarza stał się zarządcą dużego domu towarowego. Przepełniała go wdzięczność. Wyobrażał sobie, że syn będzie pomagał w budowie narodowej ojczyzny.Manfred miał jednak inne plany. Chłopaka nie interesowała służba ani partia nazistowska. Nie dla niego zabawa w wojnę. Wolał godzinami patrzeć na rośliny i zwierzęta. Zbierał motyle. Podobno chciał zostać biologiem.
Z zajęć w Hitlerjugend Manfred notorycznie wagarował. Były to jego pierwsze próby ucieczki przed systemem totalitarnym. Ku rozpaczy ojca, nie popierał hitlerowców. Syn nazisty wyrastał na pacyfistę – wstyd i hańba dla całej rodziny! A to był dopiero początek.
Dezerter i symulant
Oswin Zanker musiał użyć swoich wpływów i pieniędzy, by wybawić jedynaka z opresji. Manfred tłumaczył przed sądem, że chciał przedostać się do Afrika Korps. Po trzech miesiącach do więzienia przyjechał ojciec i zawiózł syna prosto do hufca pracy pod Dreznem.Tam młody Zanker zdobył reputację największego symulanta. Nacierał termometr i wmawiał wszystkim, że ma gorączkę. Wiedział, że na termometrze nie może być więcej niż 38 stopni, bo wtedy zmienia się puls i lekarz może wykryć oszustwo. Udawał też atak wyrostka robaczkowego, aż skierowano go na operację. Szpital był lepszy niż codzienna musztra.
W połowie 1943 roku, kilka miesięcy po ogłoszeniu przez Goebbelsa wojny totalnej, Manfred został szeregowcem w Batalionie Saperów 154 Dywizji Piechoty. Początkowo stacjonował pod Dreznem, po kilku miesiącach jego batalion przeniesiono w okolice Przemyśla.
Szeregowiec Zanker miał już przećwiczony bogaty repertuar sztuczek. Udawanie chorego szło mu tak znakomicie, że przełożeni wysłali go na dwa tygodnie do sanatorium w Krynicy, gdzie kurował się wraz z żołnierzami rannymi na froncie wschodnim. Tam zaczął uczyć się polskiego.
W 1942 roku Manfred skończył osiemnaście lat. Armia potrzebowała takich jak on – wyrośniętych, zdrowych młokosów. Otrzymał wezwanie do hufca pracy w okolice Gdańska. Postanowił, że zamiast tego, ucieknie do Szwajcarii przez zieloną granicę. Niemcy go złapali i za próbę ucieczki trafił do aresztu.
W 1944 roku losy II wojny światowej były już przesądzone. W tym czasie Manfred Zanker stacjonował w koszarach w Sandomierzu i miał przed sobą tylko jeden cel – nie dać się zabić. Jego głównym obowiązkiem było pilnowanie Polaków kopiących okopy. Nie było to zajęcie zbyt angażujące.
Jeden z Polaków mówił bardzo dobrze po niemiecku. Manfred prosił go o pomoc w pisaniu listów do polskiej dziewczyny, która wpadła mu w oko. Uczynny Polak nazywał się Tadeusz Pfeiffer i działał w AK. Podobnie jak jego matka, pani Irena, prowadząca w Sandomierzu stołówkę, do której często wpadał na obiad szeregowiec Zanker.
To właśnie im młody niemiecki żołnierz zaczął opowiadać o swoich wojennych perypetiach, rodzinie, matce, która między wierszami pisała w listach, by nie ryzykował. W Sandomierzu, po raz pierwszy od czasów historii ze Szwajcarią, zaświtała mu myśl o ucieczce. Tym bardziej, że teraz miał dokąd – okoliczne lasy roiły się od polskich partyzantów, słynnych „Jędrusiów”. Manfred postanowił zostać jednym z nich.
Ucieczka do lasu
Akowcy bacznie go obserwowali i zgłosili jego przypadek do swojego szefa – Leona Torlińskiego „Kreta”, który był przed wojną oficerem wywiadu. „Kret” musiał osobiście spotkać Manfreda. Postawił też twarde warunki – zostanie przyjęty do „Jędrusiów”, jeśli przyniesie ze sobą trzy karabiny maszynowe, najnowszy wynalazek Niemców.Ucieczkę z Wehrmachtu zaplanowano na 13 lipca 1944 roku. Wraz z Manfredem zdezerterowali Ślązak Jerzy Pyka oraz Robert Toman z Lotaryngi. Wszyscy trzej mogli zostać w lesie razem z partyzantami, lecz tylko Zankera przyjęto do konspiracji. Partyzanci nadali mu żartobliwy przydomek „Malutki”, bo miał prawie 2 metry wzrostu.
Manfred nie rwał się do wojowania. Zapowiedział od razu, że nie będzie strzelać. On chciał po prostu przeżyć wojnę – opowiada Jerzy Lech Rolski, partyzant o pseudonimie „Babinicz”, jeden z ostatnich żyjących „Jędrusiów”. „Malutki” sprawdzał się za to na innym polu.
„Babinicz” wspomina, jak Manfred chodził kraść kury. Partyzanci przeważnie kupowali żywność od chłopów, ale czasem się nie udawało, a jeść było trzeba. Kurom rzucano ziarno maczane w spirytusie, wtedy się przewracały i można było je łatwo złapać do worka. By zaimponować kolegom, Manfred ukradł nawet konia dowódcy oddziału niemieckiego, który kwaterował w pobliskim majątku.
Chwile grozy
Do „Jędrusiów” szeregowiec Zanker trafił w najgorszym okresie. Oddziały partyzanckie były już tak liczne, że trudno było im się ukrywać. Nad świętokrzyskimi lasami często krążyły samoloty niemieckie. Jerzy Lech Rolski wspomina, jak granat niemiecki wpadł do garnka, w którym gotowano kaszę. Wielu partyzantów ucierpiało wówczas od poparzeń.Największe chwile grozy Manfred przeżył, gdy po zachorowaniu na czerwonkę przebywał na rekonwalescencji w Białym Ługu. Niespodziewanie do majątku przybyli Niemcy. Na szczęście nie mieli pojęcia, że ukrywa się tam dezerter poszukiwany listem gończym. „Malutki” udawał robotnika. Gdy żandarmi legitymowali po kolei wszystkich Polaków, Manfred pokazał dokument stwierdzający, że jest wysiedleńcem z Warszawy.
W styczniu 1945 roku „Jędrusie” złożyli broń. Armia Krajowa została rozwiązana. Zanker był blisko osiągnięcia swojego celu – przeżycia wojny. Ale sytuacja znów się skomplikowała. Nie mógł przyznać się przed Sowietami, że jest Niemcem. Nie najlepszym posunięciem było też przyznanie się do działalność w AK.
Rosyjski szpieg, niemiecki szpieg
Za namową kolegów partyzantów udawał Anglika. Mówił, że pochodzi z Cardiff i jego samolot został zestrzelony. Rosjanie oddali mu więc przysługę i zawieźli do Częstochowy, gdzie przebywali angielscy jeńcy. Tam poproszono go, by wymienił stacje na linii kolejowej Londyn-Cardiff. Manfred nie odpowiedział. Anglicy uznali go za rosyjskiego szpiega i zabrali razem ze swoimi jeńcami do ambasady Wielkiej Brytanii w Moskwie. Tam opowiedział swoją wojenną historię, w którą nikt nie uwierzył.Trafił do owianego złą sławą więzienia NKWD na Łubiance. Po latach wspominał, że nie było tam tak źle: każdy miał swoje łóżko i pościel. Dawali jeść i nie bili. Ale zagrożenie było jednak wielkie – Rosjanie podejrzewali, że Zanker to szpieg. Tłumaczył, że jest Niemcem z Budziszyna. Udało się to potwierdzić, gdy Armia Czerwona weszła do jego rodzinnego miasta.
Może i nie szpion, ale socjalnoopasnyj (element podejrzany) – zawyrokowali Sowieci – a więc pięć lat łagru na Syberii. Jak wspomina Maciej A. Zarębski, autor książki „Z wizytą u Mafreda”, mogło być gorzej. Szkodliwy element polityczny, szpiegostwo, terror – przy takich zarzutach, kara śmierci murowana.
Siedem lat Sybiru za worek ziemniaków
Manfred trafił w okolice Nowosybirska. Po trzech latach odbywania kary ukradł worek ziemniaków, gdy wracał z pracy w polu. Strażnicy zazwyczaj przymykali na to oko. Ale tego dnia zarządzono kontrolę. Odebrano Manfredowi zdobycz i zasądzono nową karę – rok za każdy ukradziony kilogram. W worku było siedem kilogramów…Wówczas zapowiadało się, że nie opuści Syberii przed 1957 rokiem. Jednak zwolniono go z łagru w 1953 roku, po śmierci Stalina. Wrócił do rodzinnego domu w Budziszynie, gdzie czekała na niego matka. Ojciec powiesił się w 1945 roku po kapitulacji Niemiec.
Wesoły dziwak Manfred Zanker
Po wojnie Manfred Zanker studiował slawistykę w Berlinie. Został tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego. Języka, którego nauczył się dobrze podczas ośmiu lat spędzonych na Syberii. Przekładał dla Willy’ego Brandta, kanclerza RFN.W latach 90. odnowił kontakty z kolegami z lasu. Przyjeżdżał do Polski na spotkania „Jędrusiów”. Szczególnie upodobał sobie sanatorium w Busku-Zdroju, miejscu poleconym przez „Babinicza”. Miał tam opłacony pokój na cały rok, przyjeżdżał bez zapowiedzi i znikał, kiedy chciał. Wśród polskich znajomych uchodził za sympatycznego dziwaka.
Nosił długą brodę jak święty Mikołaj, albo golił ją i zapuszczał wąsy. Farbował sięgające ramion włosy albo golił głowę na zero. Nie przestrzegał pór posiłków, jadł, gdy zgłodniał. Wysyłał paczki z Niemiec – czekolady, figurki porcelanowe, wycinki z gazet – cokolwiek miał akurat pod ręką. Mówił mieszanką polskiego i rosyjskiego. Pięćdziesiąt lat po partyzantce nadal miał nadzieję, że opanuje polski perfekcyjnie – tak jak rosyjski. Zmarł 16 września 2007 roku w Berlinie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz